Kiedy
byłam małą dziewczynką przyjaźniłam się z Poliną. Polina tak
naprawdę miała na imię Paulina, ale że w dzieciństwie cierpiałam
na permanentne przekręcanie nazw i imion, to jakoś Paulinę
przechrzciłam na Polinę i tak już zostało.
Polina
była dziewczyną szaloną, a właściwie postrzeloną. Myślę, że
za to lubiłam ją najbardziej. Za jej nietuzinkowość. Jej rodzina
należała do rodzin, które z lubością kolekcjonowały wszelakie
sprzęty i dobra. A zwłaszcza upodobali sobie sprzęt gospodarstwa
domowego. Jakimś cudem wywalczyli w spółdzielni dwie piwnice, żeby
te wszystkie graty pomieścić. Bo ich mieszkanie na tę kolekcję
okazało się za małe.
My
z Poliną chętnie korzystałyśmy z tych zbiorów. Małe dziewczynki
uwielbiają przecież parzyć niewidzialną herbatę w starej
zastawie. Robić namioty z koców. I ubierać sukienki do połowy
zżarte przez mole.
Buszowałyśmy
w polinowych piwnicach regularnie. Dziś, z perspektywy tych
dwudziestu paru
lat, które minęły od tamtych czasów, mogę śmiało stwierdzić,
że te wizyty w piwnicznych schowkach rodziny Poliny rozwijały moją
wyobraźnię i pozwalały mi choć przez chwilę być taką dziwaczką
jak Polina.
Bo
kiedy wychodziłyśmy w końcu z tych piwnic przebrane za
szlachcianki, albo nawet za ciężarne szlachcianki (fantazja
podpowiadała nam różne pomysły), to reszta dzieciaków sprzed
bloku patrzyła na nas, jak na kosmitów. Ale mimo tego byłyśmy
lubianymi kosmitkami. I te wszystkie dzieciaki ufały naszej
wyobraźni i garściami z niej czerpały. Dzisiaj jakiś spec
powiedziałby, że byłyśmy blokowymi animatorkami.
Szkoda,
że nie znałyśmy słowa „animator”. Spodobałoby
nam się. Tak samo, jak podobały nam się słowa: megalomania,
krewetki, puzderko,
pulower i oranżeria. Jak nam się jakieś słowo szczególnie
podobało, to nazywałyśmy tymi określeniami bezdomne koty
biegające po naszym osiedlu. Kot
Pulower był naszym ulubieńcem.
Pamiętam,
że kiedyś z Poliną zorganizowałyśmy festyn. Przyszły na niego
nawet dzieciaki z osiedla obok. Tylko narobił się straszny bałagan
na naszym placu zabaw. Na szczęście Polina wpadła na pomysł, żeby
po festynie urządzić Sprzątanie Świata. Przyniosła z piwnicy
jednorazowe rękawiczki i sprzątaliśmy przez kilka godzin. Aż nas
sąsiedzi chwalili. Co się rzadko zdarzało, bo przeważnie to tylko
– w ich mniemaniu – robiliśmy hałas.
Z
Poliną pokłóciłyśmy się tylko raz. W firmie ojca Poliny
zorganizowano kolonie dla dzieci. - Jadę do Chin – zameldowała mi
Polina na początku wakacji. - To sobie jedź – odparowałam jej
nieuprzejmym tonem, bo byłam zazdrosna jak diabli. I przykro mi było
na myśl o perspektywie spędzenia dwóch tygodni wakacji bez Poliny.
Później się okazało, że Polina nie była w Chinach, tylko w
Hiszpanii. Ona też przekręcała fakty. I przywiozła mi muszelkę,
więc się pogodziłyśmy i znowu organizowałyśmy bale i kiermasze.
Teraz
widuję Polinę rzadko. Nasze drogi się rozeszły, kiedy stałyśmy
się nastolatkami. Nasza wyobraźnia zaczęła nam przeszkadzać w
dorosłym świecie. Pewnego dnia zapakowałyśmy naszą niesforną
fantazję do pudełek i zaniosłyśmy do polinowych piwnic.
Czasami
tęsknię za dzieciństwem u boku Poliny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz