czwartek, 27 listopada 2014

Dwufunkcyjność Bombka

Mój partner zwie się Bombek. Przynajmniej ja go tak nazywam w porywach jakiejś dzikiej czułości, czy partnerskiej empatii.

Bombek moim partnerem jest od trzech lat. Dla jednych to dopiero początek, a dla mnie to już cały kosmos przeżytych razem lat. Moje wcześniejsze związki trwały co najwyżej pół roku. I raczej trudno określać je mianem "związków". Częściej przypominały, mniej lub bardziej udane, układy.

Z Bombkiem tworzymy fajny związek. Tak mi się przynajmniej wydaje albo bardzo chcę, żeby mi się tak wydawało. Po trzech latach znamy się dość dobrze, ale jeszcze często z radością odkrywamy w sobie coś nowego.

Ja ostatnio odkryłam w Bombku coś nowego - Bombek jest wspaniałym przyjacielem. Co więcej, jest moim przyjacielem. A to nie jest łatwa funkcja.

Znaleźć faceta to nie jest takie łatwe hop-sasa. Zapewne zgodzi się ze mną niejedna kobieta. Znaleźć faceta, który jest jednocześnie przyjacielem to już w ogóle zadanie z cyklu poszukiwanie zagubionej arki.

Jakimś cudem, pomimo życiowego lelum polelum wpisanego w mój kod genetyczny, znalazłam Bombka. A może to on mnie znalazł. To już w tej chwili nieważne.

Jak już będziecie szukać miłości, to nie zapominajcie o przyjaźni. Też się przydaje.


czwartek, 13 listopada 2014

Nie o Norze, tylko dla Nory

Nora to taka dziewczyna, że można ją tylko kochać.

Ja tu nie używam jej prawdziwego imienia, tylko pseudonimu, który sama jej nadałam, żeby Nora nie była na mnie zła, że ja ją gdzieś obsobaczam jakimś tekstem. Nora nie lubi być przywoływana publicznie. Przeważnie siedzi w ciemnych kątach, na uboczu, gdzieś na marginesie całej sprawy. Kiedy jednak zabiera głos wszyscy inni milkną, a na Norę spływa jakby jakieś światło i wszyscy jej słuchają. Bo zawsze jest czego.

Nora pięknie mówi. Ale nie są to kwieciste przemowy. To proste, krótkie zdania. Mało w nich przymiotników, więcej rzeczowników. Zdrobnień nie da się w nich odnaleźć. Są zatem konkrety. Mnóstwo konkretów.

Każdy się Nory trochę boi. Każdy. Czy facet, czy kobieta, czy dziecko, czy ktoś starszy. Ja się Nory boję potwornie, ale to chyba w jakiś szczególny sposób mnie z nią łączy. Bo potrzebuję silnych autorytetów, a ona dla mnie jest silnym autorytetem. Ona dla każdego jest silnym autorytetem.

Boję się Nory i łaszę się do niej jednocześnie, bo bardzo chciałabym, żeby mnie zauważyła i obrzuciła choć jednym spojrzeniem. Czasami to robi. Jej stalowo szare oczy przenikają mnie dogłębnie. Mówi się "świdrujące spojrzenie". Kiedy słyszę to określenie, widzę oczy Nory wbijające się w moją twarz. W mój mózg.

Nora jest surowa, ale tylko głupiec nie widzi w tej surowości uczuć i ekstremalnej wrażliwości.

- Nie waż się o mnie pisać - mówi czasami, kiedy jesteśmy same. Po chwili dodaje: nigdy. A ja wciąż bardzo chciałabym o niej napisać. Ale nie krótki tekst, tylko bardzo długie opowiadanie, albo nawet powieść. To byłaby ciekawa książka.

Nora ma 25 lat. Choć umysłowo jest czterdziestolatką. I to po przejściach.

Pracuje za trzech, bo jak mówi "nikt za nią tego nie zrobi". Nigdy nie widziałam, żeby Nora zaległa przed telewizorem i po prostu leżała, ona zawsze ma coś do zrobienia (to takie inspirujące!).

Nora nie ma zainteresowań, bo jak sama mówi "nie ma na to czasu". Ale ja myślę, że jej największą pasją jest ludzkość. Nora za drugiego człowieka - bez względu na kolor oczu, wiek, upodobania seksualne, czy podejście do recyklingu - oddałaby swoje życie.

Oddaje swoje życie od 18 lat. Tak przynajmniej ostatnio wyliczyłam, ale nie jestem zbyt biegła w rachunkach.
Kiedy Nora miała siedem lat na świat przyszedł jej brat. On przyszedł do świata Nory, bo on tym światem od pierwszych chwil swojego życia zawładnął.

Kiedy Nora miała siedem lat, niewiele jej mówiły słowa "zespół Downa". Dziś wie o tej chorobie wszystko. Choć Nora nie nazywa tego chorobą, tylko bardziej cechą.

Czasami boję się o Norę. Bo ja widzę, obserwuję to, że ona żyje dla swojego brata. Ja nie wiem, jak ona by żyła, no wiecie, gdyby coś. Odpukać, żeby nie.

piątek, 7 listopada 2014

Czas u boku Poliny

Kiedy byłam małą dziewczynką przyjaźniłam się z Poliną. Polina tak naprawdę miała na imię Paulina, ale że w dzieciństwie cierpiałam na permanentne przekręcanie nazw i imion, to jakoś Paulinę przechrzciłam na Polinę i tak już zostało.

Polina była dziewczyną szaloną, a właściwie postrzeloną. Myślę, że za to lubiłam ją najbardziej. Za jej nietuzinkowość. Jej rodzina należała do rodzin, które z lubością kolekcjonowały wszelakie sprzęty i dobra. A zwłaszcza upodobali sobie sprzęt gospodarstwa domowego. Jakimś cudem wywalczyli w spółdzielni dwie piwnice, żeby te wszystkie graty pomieścić. Bo ich mieszkanie na tę kolekcję okazało się za małe.

My z Poliną chętnie korzystałyśmy z tych zbiorów. Małe dziewczynki uwielbiają przecież parzyć niewidzialną herbatę w starej zastawie. Robić namioty z koców. I ubierać sukienki do połowy zżarte przez mole.

Buszowałyśmy w polinowych piwnicach regularnie. Dziś, z perspektywy tych dwudziestu paru lat, które minęły od tamtych czasów, mogę śmiało stwierdzić, że te wizyty w piwnicznych schowkach rodziny Poliny rozwijały moją wyobraźnię i pozwalały mi choć przez chwilę być taką dziwaczką jak Polina.

Bo kiedy wychodziłyśmy w końcu z tych piwnic przebrane za szlachcianki, albo nawet za ciężarne szlachcianki (fantazja podpowiadała nam różne pomysły), to reszta dzieciaków sprzed bloku patrzyła na nas, jak na kosmitów. Ale mimo tego byłyśmy lubianymi kosmitkami. I te wszystkie dzieciaki ufały naszej wyobraźni i garściami z niej czerpały. Dzisiaj jakiś spec powiedziałby, że byłyśmy blokowymi animatorkami.

Szkoda, że nie znałyśmy słowa „animator”. Spodobałoby nam się. Tak samo, jak podobały nam się słowa: megalomania, krewetki, puzderko, pulower i oranżeria. Jak nam się jakieś słowo szczególnie podobało, to nazywałyśmy tymi określeniami bezdomne koty biegające po naszym osiedlu. Kot Pulower był naszym ulubieńcem.

Pamiętam, że kiedyś z Poliną zorganizowałyśmy festyn. Przyszły na niego nawet dzieciaki z osiedla obok. Tylko narobił się straszny bałagan na naszym placu zabaw. Na szczęście Polina wpadła na pomysł, żeby po festynie urządzić Sprzątanie Świata. Przyniosła z piwnicy jednorazowe rękawiczki i sprzątaliśmy przez kilka godzin. Aż nas sąsiedzi chwalili. Co się rzadko zdarzało, bo przeważnie to tylko – w ich mniemaniu – robiliśmy hałas.

Z Poliną pokłóciłyśmy się tylko raz. W firmie ojca Poliny zorganizowano kolonie dla dzieci. - Jadę do Chin – zameldowała mi Polina na początku wakacji. - To sobie jedź – odparowałam jej nieuprzejmym tonem, bo byłam zazdrosna jak diabli. I przykro mi było na myśl o perspektywie spędzenia dwóch tygodni wakacji bez Poliny. Później się okazało, że Polina nie była w Chinach, tylko w Hiszpanii. Ona też przekręcała fakty. I przywiozła mi muszelkę, więc się pogodziłyśmy i znowu organizowałyśmy bale i kiermasze.

Teraz widuję Polinę rzadko. Nasze drogi się rozeszły, kiedy stałyśmy się nastolatkami. Nasza wyobraźnia zaczęła nam przeszkadzać w dorosłym świecie. Pewnego dnia zapakowałyśmy naszą niesforną fantazję do pudełek i zaniosłyśmy do polinowych piwnic.

Czasami tęsknię za dzieciństwem u boku Poliny.






piątek, 31 października 2014

Meme się przedstawia

Witajcie!
Mam na imię Meme. Mam dwadzieścia parę wiosen. Mam dwa wspaniałe koty, nie byle jakiego chłopaka, pyskatego brata, rodziców globtroterów, typową babcię i babcię aktywistkę. Lubię: zapach piwnic w starych kamienicach, nastawiać budzik na pełne godziny, kupować koszulki w second handach, pisać odręcznie listy, jeść lody czekoladowo-miętowe, planować wycieczki, myć wannę, kupować środki czyszczące. Nie lubię zlizywać wieczka od jogurtu, zgrzytu widelca na talerzu, widoku nieczytanej książki.

Od pięciu lat jestem dziennikarką lokalnej gazety. Zostałam dziennikarką, bo od dziecka lubiłam zapach drukarskiej farby, lubiłam wściubiać nos w nie swoje sprawy, a przede wszystkim właściwie od zawsze lubiłam pisać. Kiedy piszę, moje oczy, mózg i ręce stają się odrębnym organizmem, którego jedynym, życiowym celem jest stworzenie tekstu.

W mojej gazecie-matce redaguję dział pod hucznym hasłem „kultura”. Cieszy mnie to, bo zawsze było mi bliżej do kultury, aniżeli do polityki, gospodarki, czy świata biznesu. Te kilka lat pracy nauczyły mnie jednak, że kultura zawiera w sobie i wiąże się z najróżniejszymi dziedzinami życia. Za to jej dziękuję z tego miejsca, bo wiele jej zawdzięczam intelektualnie.


Pisanie na blogu traktuję, jako pewną próbę. Możliwość podryfowania w kierunku czegoś, czym nie zajmuję się na co dzień. To szansa na wykorzystanie innych niż gazetowych łamów. Jak sobie poradzę? Cóż, to Wy mnie z tego rozliczycie.